sobota, 5 lipca 2008

Jakoś się kręci… /5 lipca 2008/


Zaczynamy pomału wracać do życia. Na początku przychodziła moja mama żebyśmy mogli wychodzić na spacer. Niestety ja miałam non stop zły humor. Wszystko mnie wkurzało i denerwowało do bólu. Przeprasza jeżeli kogoś w tym czasie zraniłam, ale to było silniejsze ode mnie. Nie umiałam sobie ze stresem poradzić. Teraz jest troszkę lepiej, ale to nadal jeszcze długa droga do całkowitej równowagi. Mama zostawała z Agi na chwilkę, a ja w tym czasie mogłam podjechać do firmy i powyjaśniać jakieś nieścisłości dziewczynie, która mnie zastępuje. Ewentualnie przekazać jakieś informacje, pomóc coś zrobić.
12 lutego przyjechało hospicjum wymienić Agi rurkę tracheostomijną. Niby wszystko oki, ale Agnieszka zaczęła krwawić z rurki, zaczęła być niespokojna i jakaś obolała. Następnego dnia pojechałam na chwilę do firmy, mama została z Agi. Po upływie zaledwie kwadransa dzwoni, że mam wracać, bo Agi jakaś taka dziwna jest i nie może jej odessać. Natychmiast wróciłam, od progu zadzwoniłam do Pani Beaty, ze jedziemy, ona już w tym czasie zorganizowała gabinet na dole i czekała na nas z inną panią doktor. Widziałam ewidentnie, ze obydwie były przejęte. Niby szmery pęcherzykowe w normie wszystko oki, a Agi momentami przestaje oddychać. Przyszło mi do głowy dzwonić do rehabilitantki, może zna pozycję, w której jej się będzie lepiej oddychało. Nie umiała mi przez telefon specjalnie pomóc, Pani Beata wzięła słuchawkę i dosłownie ściągnęła ją do gabinetu (rehabilitacja mieści się w budynku obok), pomimo tego że miała pacjentów na stole, natychmiast przyszła. Z późniejszej opowieści Pani Joasi wiem, ze przestraszyła się nie na żarty. Czuła, że Agi jej odpływa na rękach. Mówiła, ze dawno tak się nie wystraszyła. Pani doktor natychmiast zadzwoniła do zaprzyjaźnionego anestezjologa (który nam już kiedyś pomógł) i umówiła nas za 15 minut na konsultację na izbie. Pan doktor podłączył Agi pulsoksymetr, osłuchał. Saturacja wysoka, płuca czyste. Nie widać nic, co wzbudziłoby jego niepokój. Wróciliśmy do domu.
W nocy z piątku na sobotę wyssałam Agi mnóstwo krwi z rurki (woda w ssaku była sina) Od rana dzwoniłam do Pani doktor, że coś nie tak. W międzyczasie przeczytałam wymiary z rurki którą Agi miała założoną (taką przywiozło hospicjum), a tą którą miała założoną poprzednio (zostawiłam sobie pudełko na wszelki wypadek), okazało się że prawidłowa rurka powinna mieć długość 36 mm, a ta założona miała 41 mm! Ta rurka była najzwyczajniej za długa o 5 mm!!! Agnieszka miała poranione oskrzela! Stąd ta krew…
Pani doktor pomimo prywatnego wyjazdu do nas podjechała. Ja w międzyczasie podłożyłam Agi waciki pod rurkę, żeby była wyżej. Przestała się wtedy tak wyginać. Pani Beata przepisała Agi środek na krzepnięcie krwi. Tego dnia była też pielęgniarka, była tak samo przerażona jak ja. Pomogła mi przynajmniej rozmową i wsparciem.
20 lutego udało mi się w końcu umówić do naszego anestezjologa, który wymienił Agi rurkę na prawidłową. Na szczęście ten sam lekarz podczas pobytu naszego w szpitalu, jak ostatniego dnia wymienił Agi rurkę na moją prośbę kazał ją wysterylizować. Dzięki temu miałam awaryjny zapas. Szpital bowiem nie zdołał w ciągu ponad 3 tygodni naszego pobytu załatwić rurki do wymiany, i musiałam dać tą którą dostałam z OIOM-u na wszelki wypadek i na wzór.
W czasie kiedy ja załatwiłam wymianę rurki jechało do nas hospicjum w tym samym celu.
Niestety skutkiem złej wymiany rurki były ramiona Agi, które w efekcie bólu wygięła do przodu i usztywniła. A było już całkiem nieźle. Do tego Pani Joasia zaczęła coraz częściej odczuwać klikanie bioderek podczas rehabilitacji u Agi. Kazała zrobić USG. Zrobiłam, nic nie wykazało! Tylko bioderka nadal strzelały.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz