piątek, 26 czerwca 2009

Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą! /26 czerwca 2009/

Nie chce mi się ostatnio pisać. Nie mam o czym. Po raz kolejny przychodzi mi pisać smutny post. Niestety, śmierć mojego ojca jakoś nie przeminęła bez echa w moim umyśle. Cały czas o Nim myślę. Czuję jakiś żal do siebie, że nie zdążyłam do Niego pojechać, przedstawić Aginka. Wiele stracił. Agusię kochają wszyscy, którzy ją poznali. Dobrze, że ją mam. Mogę zawsze przytulić moje słoneczko do serca i ucałować!
W sobotę w południe jest pogrzeb. Najpierw msza w kościele a potem pochówek na cmentarzu. Zamówiliśmy wieńce, ciemne ubrania uszykowane… To jest takie abstrakcyjne, takie nierealne, jak wtedy, kiedy Agi była reanimowana. Jest człowiek a za chwilkę już go nie ma…Wszystko jest takie ulotne, tak trudne do zrozumienia.
Zapomniałam przez te wszystkie wydarzenia, o ataku padaczki w środę zeszłego tygodnia. Krótko po przyjeździe do Asi, jak poszłyśmy z dzieciaczkami na spacerek, Agunia dostała ataku. Spała w wózku jak wychodziłyśmy i tak się obudziła. Różnica między tym atakiem, a poprzednimi była taka, za Agiś tym razem miała sine usta. Teraz tak sobie pomyślałam, że może właśnie dlatego tak głęboko długo spała w nocy. Kto to może wiedzieć. Wystraszyłam się całkiem poważnie, tym bardziej, że Asia uświadomiła mi coś, o czym pewnie nie chciałam pamiętać. Każdy atak może powodować niedotlenienie mózgu, a tym razem, te przeraźliwie sine usta!
W niedzielę Agi ma urodziny, jak pewnie zauważyliście po suwaczku. Standardowo, nie pomaga mi to w odzyskaniu dobrego nastroju. Byłam zamówić Agniesi tort na sobotę. Wiecie, chciałam taki bajkowy, jak miała na roczek. Okazało się jednak, że przyjechałam za późno, nie udało mi się zamówić bajkowego. Pewnie to głupie, ale zrobiło mi się tak smutno, jakby to Agi wybierała sobie ten torcik. Potem zrobiło mi się jeszcze smutniej, bo uświadomiłam sobie, że tak naprawdę Agniesia miała tylko pierwsze urodzinki i nie wiadomo kiedy będzie miała takie prawdziwe. Takie, gdzie będzie się uśmiechać, nawijać, biegać i ubabra się tortem po same uszy.
Wiecie, ja chcę mieć znowu takie zwyczajne problemy. Nie takie, czy lekarz laryngolog w poniedziałek podejmie się próby wyjęcia rurki tracheostomijnej, czy balonik przy PEG-u długo wytrzyma i czy nie wystawiła sobie jakiegoś stawu boleśnie… Wiem, wiem, macie dosyć. Chcecie przeczytać coś optymistycznego, coś wesołego. Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak bardzo chcę coś takiego napisać. Może w przyszłym tygodniu, jak będziemy po wizycie w Poznaniu, po pogrzebie, po urodzinach… Kurcze nie wiem! Obiecuję, napisze coś fajniejszego. Kiedyś musi w końcu być dobrze!
Napiszę Wam tylko o postępach Agniesi. Agunia coraz dłużej utrzymuje główkę w pionie. Coraz śmielej nią obraca w tej pozycji. Do tego we wtorek, na rehabilitacji zaczęła głośno szlochać cioci Asi. Fakt, Asia sprawiała jej ból, bo coś się stało z prawym kolankiem i było opuchnięte. Pierwszy raz, Agniesia tak otwarcie zareagowała na ból! Do tej pory ograniczało się to do tego, że robiły się czerwone, pełne łez oczka i spinała się cała. Teraz dla odmiany, jak za długo do niej nie przychodzę w nocy, zaczyna szlochać! Wydaje mi się, że jest to powód do radości!
Dzwoniłam dzisiaj do genetyki, bo już prawie rok czekamy za wynikamy Aginkowych badań. Okazało się, że kariotyp, który badali w Poznaniu, wykluczył jakby dziedziczenie choroby. Czyli ja to rozumiem jako pierwotną mutację genu. Innymi słowy, jeżeli potwierdzi się diagnoza Treachera – Collinsa, kolejne dziecko ma szansę jak 1 do 10000 a nie jak 1 do 2. No właśnie, jeżeli się potwierdzi Treacher – Collins. Za tym wynikiem czekamy. Z tego co pamiętam, badają to we Wrocławiu. Niestety, miało zająć to pół roku, zajmuje dwa razy tyle. Co robić, czekamy dalej…
Tylko, czy ja powinnam mieć drugie dziecko? To tak złożony problem, że nawet nie będę o tym pisać. Zwyczajnie, ono nie zasłużyło na takich rodziców. Otrzymali już jeden skarb i prawie Go utracili, a teraz cierpi…
Aguniu, moja mała dziewczynko, w końcu musi być dobrze!!! Kocham Cię!
**********************
Serdecznie dziękuję wszystkim za wyrazy współczucia i kondolencje! Dzięki Wam troszkę mi lżej na duszy. Wiem, że nie jestem sama!! Jesteście kochani!!!

piątek, 19 czerwca 2009

Wypoczynek i smutne wieści! /19 czerwca 2009/

Zostałam zaproszona z Agi przez naszą cudowną Asię do spędzenia kilku dni w jej domku na działce. Nawet nie wiecie jak tam jest pięknie! Nie ma tylko zasięgu, ale czasami to dobrze. Nie odbierasz telefonów z przykrymi wieściami, ale o tym później. Mogliśmy już przyjechać w poniedziałek, ale niestety musieliśmy jeszcze zostać, bo nie chciałam rezygnować z dogoterapii i bioterapii. Pojechałyśmy w środę. To niedaleko, około 20 km. Niestety, niektórzy nie umieją podawać dokładnego planu dojazdu, a inni potem błądzą. Oficjalna wersja jest, że zwiedzałyśmy drugą stronę jeziora! Tyż piknie było, ino więcej dziur! Koniec końców, po niespełna 40 minutach dojechałyśmy na miejsce. Ślicznie tam, ten groźny pies rasy amstaf, robił Agi dogoterapię. Wylizała jej rączki, uszko i moje nogi. Generalnie spędzałyśmy mnóstwo czasu na spacerach z dzieciakami. Agnieszka w środę reagowała na każde trzaśnięcie, skrzypnięcie, głos, hałas. Była bardzo czujna. Jednak jak zasnęła wieczorem, tak z małą pobudką koło 4, spała do 10. To był swoisty sukces!! Nawet się nie pociła. Widocznie wystarczała jej obecność mamy obok w łóżku. Wieczorem Asia rozpaliła w kominku. Dzisiaj Asia zrehabilitowała Agi. Bidulka miała powystawiane kręgi krzyżowo -lędźwiowe i piersiowe. Kochana dziewczyna, ja zajmowałam się dziećmi.
Było super. Wklejam kilka fotek z przepięknej okolicy.


Jednak piękne tereny i cudowne towarzystwo zostało zachwiane. Niestety, mojemu bratu udało się do mnie dodzwonić, żeby przekazać przykrą wiadomość. Zmarł mój ojciec… Zasadniczonie mieliśmy ze sobą od dłuższego czasu kontaktu, jednak to mój ojciec, którego pamiętam. Pamiętam poranne pobudki przy najnowszych utworach z płyt, do tej pory niektóre utwory z lat mojego wczesnego dzieciństwa kojarzą mi się z pobudką. Zawsze wydawało mi się to dziwne. Pamiętam płyty zakupione przez tatę specjalnie dla mnie i Danki. Na tych płytach były utwory z naszymi imionami. Troche się nabiegał po sklepach mzycznych w Poznaniu. Pamiętam poranne zabawy, wyjazdy do babci do Murowanej, jak się cieszyłam z takich wyjazdów. A teraz nagle coś się skończyło. Czuję, tak jakbym czegoś nie zdążyła zrobić. Jednak wiem, że znalazł nas, zeby się pożegnać. Chodził po poddaszu, byłam sprawdzić, dzieciaki spały, a słyszałyśmy z Asią wyraźnie. Dziękuję Asiu za wsparcie. Za tydzień miały się odbyć urodziny mojej Agi, a odbędzie się pogrzeb jej dziadka.
Szkoda moja mała dziewczynko, że nie zdążyłaś poznać swojego dziadka!

piątek, 12 czerwca 2009

Już nie wiem jak było kiedyś… /12 czerwca 2009/

Musze Wam powiedzieć, że nieźle mnie dzisiaj Agi wystraszyła!! Rano nie spieszyłam się z ubieraniem Agniesi, bo nie spodziewaliśmy się dzisiaj nikogo, a Aguś tak słodko sobie jeszcze drzemała. Koło 10 dostałam jej taką lekką kaszkę ryżową, a przed jedenastą zabrałyśmy się za rytuał „wstawania”. Zmieniam jej pampersa, a ona jakieś takie miny jakby chciała kichnąć, wykaszleć coś, czy prychać… A tu nieprzyjemna niespodzianka. Agi zwymiotowała! Bidulka była nie mniej zdziwiona i zaskoczona niż ja. Nie wiem dlaczego, tak się stało. Jedno co mi się natychmiast przypomniało, to słowa lekarki z CZD, że jakby Agi zaczęły się wymioty to mamy się z nimi kontaktować. Na szczęście powtórzyło się to jeszcze tylko raz. Agiś dostała picia i o normalnej porze obiadek. Nic więcej się nie działo. Jednak na dłużej niż 5 minut nie zostawiłam jej samej. Cały czas trzymałam ją na rękach albo chociaż za rączkę. Nawet na momencik nie zasnęła, była bardzo pobudzona dzisiaj i bacznie obserwowała wszystko tymi swoimi niebieskimi oczkami.
Ostatnio znowu trochę przykrych i stresujących wiadomości się nazbierało. Niestety źle to na mnie działa. Tak mnie jeszcze trzyma od tego dnia dziecka. Jestem bardziej podatna i wrażliwa na stresy. Widok dzieciaczków. które ledwo nauczyły się chodzić, wywołuje u mnie tęsknotę i żal. Widok Agniesi bezradnie walczącej z opadającą głową, patrzącą się na mnie jakby chciała coś powiedzieć, leżącą praktycznie bez ruchu, wywołuje dziwny smutek. Słowa Arka do Agniesi, że nie chce się z nim bawić, że najfajniejsze rzeczy ją ominęły, boli.
Teraz moja Ola jest bardzo ciężko chora. Wierzę, że będzie dobrze. Ciężko nam bez niej! Pozostały nam teraz smsy i gadulec. Jednak w piosence, którą przesłała nam, nie słychać jej złej formy! Już wkrótce na blogu będziecie mogli posłuchać. Jest piękna. Dostałam tez wiersz. Nie wiem jednak czy go pokażę.
Zosia niedługo jedzie do Monachium. Będzie miała strasznie trudną operację. Musi się udać, musi wrócić cała i zdrowa. Jednak stres jest ogromny, bo ona jest taka cudowna. Lekarz zabronił ją forsować. Chodzik schowany. Nauczyła się raczkować, siadać i wstawać! Jak jej wytłumaczyć, że jej nie wolno? Cwaniara mała. A za chwilkę będzie leżała na zimnym stole operacyjnym… Brrrrrrrr!!!!!! Ja to przechodziłam z Agi. Nie do opisania, a Zosi trudno nie kochać. Odczuwam coraz większy stres razem z Justyną. Codziennie rozmawiamy i wiem co czuje. Jeszcze w przyszłym tygodniu pojadę do dziewczyn. Muszę parę niezbędnych na wyjazd rzeczy im zawieźć.
Więc sami rozumiecie. Człowiek czuje się bezradny. Nie umiem im jakoś pomóc. Ola mówi, że swoimi rozmowami zapewniam jej jakąś namiastkę normalności i odskocznię od lekarzy. A ja czuję niedosyt. Czuję, że to mało. Zosiakowi, poza zakupami w niczym więcej nie mogę pomóc. I znowu, mogę tylko wysłuchać i doradzić. Może rozbawić trochę.
Dzisiaj Pani w sklepie, gdzie pamiętała Aginka, znowu mi powiedziała, że dziwi temu, że chodzę stale uśmiechnięta. No bo jak mam doła to nie wychodzę z domu, albo staram się to ukryć. Maska. Tak nazywa to Asia.
Dzisiaj zaskoczyły mnie dziewczyny z forum. Obiecały pomóc mi w „pukaniu” w sprawie komórek macierzystych. Zrobiło mi się przyjemnie, a jednocześnie głupio. Uświadomiły mi bowiem, że nie wolno tak się łatwo poddawać. Musze jednak najpierw skorzystać z jednego meila. Muszę zapytać się pewnego lekarza, może powie mi coś na temat szans powodzenia tego projektu i czy takie leczenie może pomóc. Ten lekarz zna się na komórkach macierzystych. Jak czegoś się dowiem dam Wam znać.
Aguniu, nie strasz mamusi! Tak nie wolno! Obiecałaś już nic nie psuć w brzuszku!! Kocham Cię skarbie!!

wtorek, 9 czerwca 2009

Komórki macierzyste /9 czerwca 2009/

Tak, byłam w stolicy. Pamiętacie może jak pisałam, że wysłałam krew Aginka do wygenerowania komórek HLA i zbadania pod względem zgodności w banku krwi pępowinowej. Okazało się, że właśnie dzisiaj odbyło się spotkanie w Wojskowym Instytucie Medycznym. Mama Kajtusia informowała mnie o tym spotkaniu, jednak przejścia ostatnich dwóch tygodni totalnie wybiły mnie z rytmu i zapomniałam. Właściwie byłam święcie przekonana, że ktoś do mnie zadzwoni. Niestety, nie miał kto tego zrobić. Nieważne, ważne że w porę Ania mi przypomniała i udało mi się wszystko zorganizować. Arek, dzięki życzliwości kolegi z pracy, mógł wziąć urlop, Marcin miał akurat dzisiaj wolne, to pojechał ze mną. W końcu jakąś osobę towarzyszącą warto mieć ze sobą. Dziękuję bracie.
Tym razem trzeba było być samowystarczalnym, jeśli chodzi o transport. W zasadzie nie było tak źle. Do Poznania dojechaliśmy pociągiem, kupiliśmy bilet na InterCity i mogliśmy się przesiadać zaraz po przyjeździe do Poznania. Do tego okazało się, że pociąg dojeżdżał bezpośrednio do Warszawy Wschód, która nas interesowała. Do szpitala zrobiliśmy sobie spacerek przez Pragę. Olbrzymi kontrast między starymi kamienicami a nowo pobudowanymi blokami TBS, czy nielicznymi w tej dzielnicy, biurowcami.
W szpitalu Pani w informacji była na tyle uprzejma, że dowiedziała się gdzie odbędzie się spotkanie. Przed budynkiem czekałam na Anię z rodziną i Basię, mamę Patryka poznanego w CZD. Troszkę zamieszania jeszcze z lokalizacją sali konferencyjnej, tej właściwej, i zaczynamy spotkanie.
Całkiem sporo rodziców mających podobnie jak my, nadzieję na lepsze jutro swoich dzieci, przybyło do Warszawy. Na początku Pan doktor rozdał wyniki poszukiwania krwi w bankach. Niewszyscy rodzice niestety dostali te druki, ale wkrótce otrzymają. Agnieszka miała wydrukowane swoje papiery. Niestety, nie ma dopasowanego dawcy w kraju. Najwięcej jest w USA, pewnie mają tam największą bazę.
Zebranie trwało prawie dwie godziny i powiem Wam, że wyszłam niezadowolona. Pewnie czegoś nie zrozumiałam, jak czytałam pierwszego meila. Okazało się, że cała procedura może potrwać nawet kilka lat! Wszystko jest jeszcze w powijakach i generalnie jest więcej planów i nadziei, niż faktów. Nie chcę nikogo urazić, ani zniesmaczyć. Sama się tam zgłosiłam. Zapłaciłam za wygenerowanie komórek HLA i przeszukanie bazy danych. Jednak przekonana byłam, że to kwestia kosztów i znalezienia miejsca wykonania zabiegu. Niestety to nie jest połowa nawet tego co trzeba zrobić. Generalnie nikt jeszcze nie wie jak zdobyć tą krew z banku, nie ma zgody komisji bioetycznej, niewiadomo dokładnie w jaki sposób podać dzieciom tą krew. Zasadniczo cały proces jest dosłownie w fazie projektu. Troszkę łatwiej mogą mieć rodzice dzieci, którzy mają możliwość pobrania krwi w kraju. Jeżeli coś zaczęłoby się dziać w dobrym kierunku, oni będą zaproszeni pierwsi do udziału. Jestem ciekawa co o tym wszystkim sądzą pozostali rodzice. Część z nich była gotowa do działania i współpracy. Zrozumcie, ja nie ganię tego projektu. Ja tylko jestem zaskoczona, że tak wiele jest jeszcze do zrobienia. Generalnie, poza dopasowaniem krwi, nic nie jest ustalone.
Prześpię się z tym, może jutro pogadam z dziewczynami i jakoś to mi sie poukłada. Może coś źle zrozumiałam…
Agulek spędziła dzień z tatą, ale mamy cały czas kontem oka szukała. A ja tak tęskniłam za moim małym króliczkiem. Troszkę żałuję, że nie udało się nam spotkać na dłużej z Anią i pogadać. Niestety, ja pędziłam na pociąg, żeby jak najszybciej do maludy dojechać i nie było na to czasu. Może kiedyś nadrobimy.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Kochani! Bardzo ważna informacja!!!
Zosia Nowak zakończyła zbiórkę pieniędzy na operację w Monachium!!! Pieniążki zostały zbrane głównie dzięki wspaniałym dziwczynom z forum Babyboom, setkach telefonów wykonanych przez mamę Zosi i Wam kochani darczyńcy o złotych sercach! Jutro o Zosi można przeczytać będzie w „Głosie Wielkopolskim”. Lada dzień będzie znany dokładny dzień operacji.
Jeżeli tylko jeszcze ktoś chce pomóc, prosimy o wpłaty na pozostałe fundacje, w których jest Zosia!

środa, 3 czerwca 2009

Musze się wyżalić. /3 czerwca 2009/

Mija środa, a ja nie mogę się jeszcze pozbierać po przeżyciach z poniedziałku. Zdaje mi się, że robię się coraz słabsza psychicznie i nie daję rady. Wkurza mnie to, że będąc na izbie, zamiast jakiejś konstruktywnej rozmowy z lekarzem, pojawiły się łzy. Pojawiła się zwyczajna rozpacz i przerażenie. Niestety, w takiej sytuacji mój mózg przestaje już pracować. Dlatego rozumiem przerażenie Justyny, mamy Zosi. Ona będzie przez to co ja przeżyłam przechodziła za miesiąc. Najgorszy jest strach o swoje dziecko, o jego zdrowie i życie.
Jak Docent wyjął grzybka, tak wszystko ze mnie opadło. Wiedziałam, że już będzie dobrze i było mi wszystko jedno. Generalnie sama mogłam już jej foleya założyć i jechać do domu. No ale trzeba było jej podać elektrolity i nawodnić. Wiecie, że nawet do głowy mi nie przyszło, żeby założyć Agi sondę do noska i nakarmić? Masakra, jak mogłam o tym nie pomyśleć!!! Dopiero jak się trochę uspokoiłam to dotarło to do mojej świadomości!
W takich chwilach człowiek zastanawia się znowu, od początku nad tym samym. Powtarza sobie jak mantrę w głowie: „Boże dlaczego? Jak długo? Kiedy to się skończy? Czy nie może być w końcu dobrze? Dlaczego nas tak doświadczasz?”
To pytania retoryczne. Tylko ja mogę odpowiedź na nie. Nikt inny. Chciałabym już mieć to za sobą. Chciałabym znać odpowiedź na te pytania i mieć zdrowe dziecko. Czy to tak wiele? Co nam z dobrej posady, pięknego domu, pieniędzy? Jak nasze dziecko nie może z tego skorzystać? Mam niewiele, ale zamieniłabym na jedno życzenie. Parę razy czytałam książkę Judy Deveraux „Życie raz jeszcze”. Właśnie dlatego, że tak jak bohaterki książki, chciałabym mieć możliwość cofnięcia się w  czasie i naprawienia tego co się stało. Tak, tylko jak przenieść fikcję literacką do rzeczywistości? Pozostało mi tylko zatopić się w powieści i przenieść się choć na chwilkę w inny świat.
Jakoś nie mogę sobie poradzić. Dzisiaj przez przypadek otwarłam katalog z fotkami Agi. Patrząc na uśmiech Agniesi, wygłupiającej się po kąpieli z tatą, czy umazanej po uszy w czekoladzie… Łzy znowu zaczęły płynąć. Za często ostatnio pojawiają się w moich oczach. Czas chyba odpocząć. Niestety nie mam takiej możliwości. Pogoda nawet nie pozwala na wyjście na spacerek.
Znowu mam uczucie, że jestem sama. Są moje kochane dziewczyny, ale teraz muszę sobie jakoś poukładać wszystko. Znowu dopisać do listy nieprzyjemnych, poniedziałkowe zdarzenie i nie myśleć o tym. W każdym razie starać się nie myśleć. Może jak tak wyrzucę te wszystkie niepoukładane myśli z głowy, to się lepiej poczuje? I tak jak rozpoczęcie pisania bloga pozwoliło mi wrócić do życia, tak teraz przeleję tutaj i uwiężę zły nastrój i podłe myśli. Czas powiedzieć, było minęło. Jakoś sobie poradziliśmy i jest ok.
Najgorsze jak patrzę na Agi i widzę, że ona chce coś zrobić, nawet próbuje podnieść główkę, ale nie może. Coś ja trzyma, coś złego nie pozwala jej wstać, śmiać się, bawić. Serce się kroi.
Agusia, ty wiesz, że mamusia Cię kocha i wszystko by dla Ciebie zrobiła!

poniedziałek, 1 czerwca 2009

Trzech chirurgów i czwarty na linii. /1 czerwca 2009/

Każdy ma swoje sposoby na spędzanie Dnia Dziecka. Moje dziecko postanowiło uatrakcyjnić ten dzień. Dołożyła nam jeszcze atrakcji. Jak pisałam wczoraj, pojawiły się problemy z grzybkiem. Rano jak dawałam małej jedzenie, już część wypłynęła bokiem. Jednak następny posiłek zupełnie nie trafił do żołądka. Załamałam się. Dosłownie. Łzy same płynęły po policzkach i tylko swój szloch słyszałam. Wiem, że przy Agi nie powinnam, ale ciągłe problemy doprowadzają mnie do rozpaczy. Mój mąż, nie mógł się zwolnić, nie było takiej opcji. Poinformowałam, go tylko, że muszę jechać z Aginkiem do Poznania i to szybko. Napisałam na gg do siostry, że jadę i zadzwoniłam do mamy, że ma się szykować. Jednak moja siostra kochana zwolniła się u szefa i pojechała z nami. Dzięki temu zaoszczędziliśmy babci ekstremalnych doznań! Jeszcze tylko do rehabilitantów info, że nas nie ma i nie mają przyjeżdżać i strzałka do Poznania, bo czas naglił, a Agi nic nie jadła i nic nie piła!
No i zaczęła się przygoda w nowym szpitalu. Najpierw przeprawa z nadzwyczaj nieuprzejmą „ochroną” na bramie wjazdowej na parking szpitalny. Skończyło się to tym, że  skrzyczałam gościa za utrudnianie ludziom życia i chamstwo i zaparkowałyśmy na ulicy! Na izbie musieliśmy ponad godzinę czekać za chirurgiem. Moją prośbę, bo pierwsza dochodzi, a dziecko jest odwodnione, Pani zignorowała. W końcu się doczekaliśmy. Przyszedł Pan chirurg, wesolutki i pewny siebie. „To gdzie jest to dziecko, któremu PEG wpadł do żołądka” nas przywitał. Po pierwsze nie wpadł tylko prawdopodobnie wychodzi z żołądka, a po drugie nie PEG, tylko grzybek. Odparłam, pokazując oryginalny kartonik z Warszawy. Pan doktor oczywiście nie omieszkał sprostować, jaki grzybek, PEG. No to chwilę się pospieraliśmy i w końcu trafiliśmy na salę zabiegową. No i okazało się, że Pan doktor czegoś takiego nie widział na oczy i niebardzo wie co zrobić. No to kazałam wziąć mu instrukcję. Jak Pan doktor studiował instrukcję, zadzwoniłam do naszej Pani doktor do Warszawy i poprosiłam o udzielenie instrukcji obsługi. Niestety, Pani doktor się poddała, gdyż zaproponowała, czy nie moglibyśmy przyjechać do CZD… Niestety, Agi była zbyt odwodniona i osłabiona na tak daleką podróż.
Pan chirurg, nie mogąc wyjąć grzybka poszedł po drugiego Pana chirurga, z tzw „większym doświadczeniem”. Cóż, ten drugi jedyne co zdołał zrobić, to skaleczyć Agi w żołądku i zadecydować o operacji. Jedyne co zdołali wyczytać z instrukcji. „Jeżeli nie można usunąć grzybka metodą przezskórną, albo endoskopowo, należy wykonać zabieg operacyjny”. Dostałam jeszcze kazanie, że przecież nie muszę się godzić, mogę jechać do domu i takie tam głupoty. A tak szczerze, czy miałam wybór??? Pan drugi twierdził, ze tak. No fakt, mogłam doprowadzić dziecko do stanu śmierci klinicznej po raz drugi! Chyba te ostre słowa dały mu troszkę do myślenia. Poza tym, moje krokodyle łzy przerażenia na myśl o kolejnej narkozie zrobiły swoje! Faceci nie lubią płaczących kobiet, a ja byłam na skraju załamania nerwowego! Kazali nam podpisać papiery, dali ankietę dla anestezjologa do wypełnienia i seria głupich pytań. Między innymi o stan materialny!!!!!!! Numeru buta nadal nie ma. Ciekawe dlaczego?
Kazali nam jeszcze iść na rentgen i na USG. Oczywiście oczekiwanie trwało dobre 20 minut, znowu się wkurzyłam i poszłam się upomnieć. Wtedy weszłam, na Pana drugiego, który przyprowadził trzeciego chirurga. Najstarszego stażem. Ten Pan zabrał nas ze sobą na zabiegowy i włożył bolec do odpowiedniej dziurki i wyjął grzybka, wyrzucając go natychmiast do kosza. Niestety biedni, pierwszy i drugi nie widzieli tego, bo byli zalatani. Pan trzeci kazał podać Agi kroplówkę, zostawić do wieczora na obserwacji i do domu. Oprócz tego zignorował propozycje pierwszego i drugiego o założeniu Foleya, kazał przynieść z magazynu oryginalnego PEG-a i założyć.
Pan drugi po wyjściu trzeciego zrobił się znowu ważny. Założył PEG-a i kazał nam zostać na oddziale do jutra, mętnie tłumacząc coś o złym tolerowaniu przez Agi balonika, jego złym umiejscowieniu itd. Rozwalił mnie fakt jak drugi zaczął szukać wyrzuconego przez trzeciego grzybka w koszach na odpady medyczne! Znalazł i próbował mi udowodnić, że jedzeniem zapchałam jej grzybek!! Jak jedzeniem, jak w płynie wszystko dostaje!!! Okazało się, że to zastawka w środku i znowu nie wiedział co się stało! Bieeeedny! A tak przejął się rolą, że jak zadzwoniła komórka to odebrał i kazał zadzwonić za 3 godziny tłumacząc, że ma teraz operację!!
Dobrze, że chociaż pielęgniarki były sympatyczne na oddziale. Troszkę się napracowały nad pobraniem krwi i założeniem wenflonu, ale udało się. Spotykając się z Panem drugim na korytarzu oddziału poinformowałam Go o mojej decyzji wyjścia wieczorem, a nie rano. Coś tam tłumaczył, ze oni tutaj to prowincja w stosunku do Warszawy, ale przecież nie ma co się obrażać i zawsze mnie przyjmą i pomogą jak będą mogli. O co chodzi z tą walką między szpitalną? Przecież jedziemy do Warszawy bo w Poznaniu nie robią czegoś takiego. Jak da radę to wolę jechać bliżej! A oni jeden drugiemu oko by wykuł. Totalny bezsens!!! A ja starałam się być mimo wszystko miła.
Aguś, jak to stwierdził tatuś polubiła pękanie baloników. Grzybka nie mogła pęknąć, to postanowiła wypchnąć. Teraz znowu może pękać baloniki!!!
Agniesia, ale trzeba powiedzieć, mamusia nadmucha balony i będziemy je pękać z wielkim hukiem!!